Sunday, January 31, 2016

Mały Wiedeń

Zastanawialiście się kiedyś może, jak bardzo zgodny jest oficjalny pijar miasta w jakim żyjecie, w tym jego polityka historyczna, ze zderzeniem z rzeczywistością?

Na przykładzie Warszawy: Warszawa jest promowana jako Feniks powstający z popiołów, współczesna metropolia z tragiczną historią. Rzeczywiście Warszawa tym żyje, chociażby na 1 sierpnia gdy większy i większy flashmob staje na baczność w centrum z petardami i racami.

Przekaz miasta jest zgodny z jego duszą. Czy jednak jest tak w przypadku Czerniowców?

Dla porządku. Czerniowce to mały Wiedeń. Stolica Bukowiny, miasto na zewnętrznym łuku Karpat. Z piekną architekturą pamiętającą najlepsze czasy Habsburgów i starsze. Z licznymi mniejszościami w tym polską i rumuńską, w końcu miasto to leży 30km od granicy z Rumunią.





To tylko kilka zdjęć z miasta. Tu trochę więcej zdjęć z fejsa.

Tylko w mieście nie ma śladu z życia jego lokalnych społeczności. W Muzeum Krajoznawczym jest trochę tego - wspomnienie Hospodara Mołdawskiego, że taki był, potem kilka motywów o tym, ze Polacy spalili miasto (bez kontekstu dlaczego w ogóle) w 1502 r. To by było na tyle.

Plus maleńka fiszka o mniejszościach okresu międzywojennego. To są Czerniowce z folderów - na wskroś monokulturowe, ultraukraińskie.

Czerniowce z kontaktów z ludźmi są już zupełnie inne. To Bukowina, daleko od Polski i jej granic a wiele osób po dziś dzień zachowuje podstawową znajomość tego języka. Mało tego, zachowuje pamięć.

- Mój pradziadek budował ten trójkątny narożny budynek. O ten tu na tej pocztówce - widzi Pani? - sprzedawca w sklepiku przy różowym kościele pokazuje na pocztówkę. Rzeczywiście budynek imponujący aczkolwiek informacji o nim próżno szukać gdzie indziej niż tylko w słowach gospodarza sklepiku.  - Niech Pani kupi tą filiżankę - pokazuje na coś ręcznie malowanego. - To maluje pani z rodziny Kochanowskich, tu miejscowa. A właściwie malowała, bo udaru dostała i teraz jej córka robi takie pamiątki.  - sypie w telegraficznym skrócie. Głowa pełna informacji, a to jeszcze przecież nie koniec.

Kupiłyśmy pamiątki, pojechałyśmy taxi do hotelu i słyszymy od taksówkarza: - Pani to mówi jak ludzie albo ze Lwowa albo z Polski, ale przy naszej granicy. - rzekł łamaną polszczyzną. - Kiedyś to ja lepiej rozmawiałem, teraz to już zapomniałem. Za Sojuza, proszę Pani polski, to był język, jaki wypadało znać, aby być kimś. - tak go mniej więcej zrozumiałam.  - A u Pani to rosyjski akcent, kijowski, ale bardziej jakby wschodni. - Tak, moja mama jest z Rosji - odpowiada Katia - ale nie wiedziałam, że to słychać.  - Słychać, moja krasuniu słychać - odpowiada taksówkarz poufale.

- Po rumuńsku też umiem, choć trochę, bo wypada klientów obsługiwać. Tutaj 30% Rumunów, ale po rumuńsku to już tylko starsi rozmawiają, to zanika. - dodaje.

Sama się zastanawiam dlaczego? Co na to wpłynęło?  Czy to tendencje unifikacyjne w państwie? Tworzenie identyfikacji narodowej?
- Jak bardzo to świeże, kiedy to się zaczęło? - dopytuję. - W sensie kiedy tylko po ukraińsku się zaczęło? Tak w latach 2000-ych, ale już wcześniej też. Niech mnie Pani nie pyta dlaczego. Za Sojuza to oczywiście formalnie po kacapsku a poza tym każdy po swojemu a teraz jakoś tak wyszło.

Cóż. Jakoś tak wyszło, to niespecjalnie odpowiedź na moje pytanie. Etnograf, historyk, czy antropolog pewnie by wiedział, ja się mogę tylko domyślać.

Może to też tak, że to swoiste multikulti to właśnie element minionej sowieckości jaką nowe władze niepodległego państwa chcą zostawić w przeszłości przez to poniekąd niechcący dusząc lokalne tożsamości.

Jesteśmy w hotelu Bukowina. Taka Victoria Grand, tylko mniejszy, ale rodzaj ten sam. Jeszcze oczywiście sowiecki, a teraz postsowiecki deluxe. W pokoju króluje armatura Cersanit a na ścianach w łazience coś trochę wygląda na Opoczno. gdzie tak daleko znalazłyby się płytki, jakie przecież od Lwowa trzeba jeszcze dobre, jeśli się nie mylę, 400km dowozić? Że to się komuś opłacało? A może się mylę, może to wcale nie Opoczno jest. Na podłodze też coś jakby deska barlinecka...

Tajemnica wyjaśnia się na dole w Karczmie z wypchaną krową, z jakiej to Artur Grossman trochę się śmieje. No cóż, Karczma ma dla mnie swój urok. Z 5 gwiazdek holu, high-life i nowoczesności wchodzi się w świat jaki jest ni - to huculski, ni - to zakopiański, taki trochę karpacki melanż motywów, smaków i wystroju. Z dominującym motywem przyśpiewek disco carpatio (neologizm).

- Pani to jakaś nie nasza - zaczepia mnie kelner. - Jak to? - pytam. - Sam nie wiem. Zachodnia jakaś taka. Koleżanka nasza a Pani zachodnia, z tego czegoś, po prostu. - Z Polski jestem. - A z Polski, nasz chef jest miejscowym Polakiem i co zimę na okresŚwiąt jeździ na zarobitki do Zakopanego.

Hmmm, ok. To już wiem, skąd Cersanit, Opoczno, pierogi ruskie, gołąbki i kaczka z jabłkami i kilka jeszcze innych potraw w karcie.

Czerniowce pożegnały nas huculskimi przyśpiewkami o kotach, bo kto je będzie karmił, jak ja zginę. Coś jeszcze w powietrzu jest w tym mieście. Ono oczywiście ma swoje ofiary wojny, którym szykują izbę pamięci w Muzeum Krajoznawczym. Ale o ile w Kijowie starcia na Wschodzie są czymś co się słyszy, co przenika rzeczywistość, to Czerniowce, tak jak i ongiś już było, chyba tym razem zostały z boku frontu i w jakiś sposób czas się w nich zatrzymał.

O ludziach, o których wspominali mieszkańcy podczas rozmów, doczytać można na tym ciekawym blogu, skądinąd w Polsce raczej kompletnie nieznanym.

Są też i smutne rzeczy. Lotnisko nie działa, bo wykupił je jakiś szachraj i w ogóle nie inwestuje, czeka aż wszystko się zniszczy, bo plac jest zbyt cenny. A Intercity póki co nie ma. Tylko 11h sypialny z Kijowa. A zapewniam, że miasto to perła godna odwiedzenia.



No comments:

Post a Comment